Kirgistan

Choć po raz pierwszy Kirgizów spotkaliśmy w górach Pamiru, dopiero teraz oficjalnie wkraczamy na kirgiską ziemię, opuszczając kraj Ujgurów – chińską prowincję Xinjiang. Spokojny, sprawny wyjazd z Chin, najbardziej zaludnionego kraju świata, od zachodniej strony zupełnie nie mógł równać się z emocjami, jakie towarzyszyły nam przy wjeździe do Chin od północy. Kontrast był ogromny, tak jak ogromne są Chiny. Na granicy w Erenhocie, oddzielającej Chiny od Mongolii, panował harmider podobny do tego, jakim charakteryzuje się bazar azjatycki. Za sobą zostawiliśmy bezmierny mongolski step, by stawić czoła światu pełnemu chaosu, w którym brud ulic stoi w zdecydowanej opozycji do lśniących wnętrz klubów karaoke, a rozwój nowoczesnych technologii na równi egzystuje z zatrważającym brakiem sanitariatów. Tam dzień upływał nam na leniwym obserwowaniu przyrody od wschodu do zachodu słońca – błyszczących piasków Mongol Els, leniwie pasących się wielbłądów i koni, kobiet wyrabiających kumys, dzieci, którym dzień schodził na zabawie kośćmi kóz i owiec. Przeważająca większość powierzchni Mongolii to pustynia, a powitalny zwrot będący odpowiednikiem popularnego w wielu krajach Jak się masz? to Jak mają się twoje zwierzęta?, a także Jak biegnie sezon? Bowiem od darów natury zależy pomyślność i codzienny byt mieszkańców pustynno-stepowych obszarów kraju.
Ze świata rządzonego prawami natury wraz z szalonym kierowcą wkroczyliśmy do świata sztucznej rzeczywistości, kontrolowanej przez czujne oko Wielkiego Brata, gdzie w miastach i miasteczkach mieszka pokolenie nowobogackich, zorientowanych na pieniądz Chińczyków, zamieniających środowisko w rynsztok, a główną atrakcją ich dzieci jest granie w gry komputerowe.


PO KIRGISKIEJ STRONIE

Dla odmiany, przejazd przez granicę w Yrgysztamie to zupełnie inna historia. Kontrola paszportowa odbywa się szybko i sprawnie. Nikt się nie pcha, nie spieszy, nie krzyczy, bo… nikogo nie ma. Śnieżny krajobraz otaczających nas wzgórz świadczy o tym, że Chiny opuściliśmy już dawno temu, a prowincja Xinjiang, choć chińska z nazwy, w istocie Chin nie przypomina w ogóle i tu, w Yrgysztamie, widać to najlepiej. Krajobraz wprawdzie podobny do ujgurskiego, za to ludzie już zupełnie inni. Nie tylko nie mają nic wspólnego z Ujgurami o poważnym usposobieniu i powściągliwej naturze, ale przede wszystkim nic wspólnego z poczciwymi, wesołymi i, dodać należy, uczciwymi Chińczykami. Kirgizi to zupełnie inny wymiar…
Granicę przekraczamy w trójkę – Izaak, ja i sympatyczny Francuz. Buch – pieczątki do paszportów i już jesteśmy po kirgiskiej stronie. Wszechogarniający ziąb, rosyjski język i kirgiska „tradycja” targu zupełnie odrywają nas od dotychczasowego świata chińsko-ujgurskich realiów.
– Ile wyniesie przejazd do Osza? – pytam kierowcę.
– Cztery tysiące somów1.
– Ile? – powtarzam zaskoczona, bo cena wydaje się dość wysoka.
– Cztery tysiące.
– Trzy tysiące – proponuję.
– Cztery tysiące to moja ostatnia cena. – Kierowca jest nieugięty.
– A trzy tysiące to nasza.
Ostatecznie mężczyzna zgadza się nas zabrać za trzy tysiące czterysta somów. Jesteśmy zadowoleni, zwłaszcza że dookoła nie ma żadnego innego samochodu – ciężarówki, samochodu dostawczego, osobówki. Na przejściu granicznym w Yrgysztamie nie ma żywej duszy! Ruszamy w stronę Osza, pierwszego miasta na trasie łączącej granicę z Kirgistanem.
Seledynowe niebo spaja horyzont z pokrytymi śniegiem wzgórzami przygranicznych wzniesień. Piękno, spokój, chłód – coś nieodkrytego jest w tym zimowym krajobrazie. Harmonia, z jaką każde wzgórze przechodzi w kolejne i każdy zakręt odsłania błękit nieba i biel perfekcyjnie usypanych stoków, działa na nas hipnotycznie i usypiająco.
– Wysiadka! Dalej nie jadę! – Z błogiego stanu odrętwienia wyrywa nas donośny i arogancki głos kierowcy.
– Coś się stało?
– Nic się nie stało. Za trzy tysiące czterysta somów dojeżdżam jedynie tutaj. – Kirgiz wyłącza silnik, wyjmuje kluczyki ze stacyjki i ze stoickim spokojem czeka na naszą reakcję.
– Ile jeszcze zostało do Osza?
– Jakieś… sto pięćdziesiąt kilometrów będzie…
– Sto pięćdziesiąt kilometrów?!
– Zgadza się.
– Przecież jest środek nocy! – irytuje się Izaak.
– Zgadza się.
– I co my teraz zrobimy?
– Uspokójcie się, będziemy musieli się z nim jakoś dogadać – mówi Bertrand.
I tak rozpoczęły się półgodzinne pertraktacje finansowe, na mrozie, w szczerym polu, w środku nocy. Ja się poddałam, więc dyskutowali Izaak i Bertrand. Wprawdzie nie po rosyjsku, ale przy pomocy kalkulatorka z przelicznikiem walut. Mężczyzna, chyba dla zmyłki, podawał cenę raz w walucie chińskiej, a raz w kirgiskich somach. Skończyło się na tym, że zapłaciliśmy w dolarach niewiele mniej niż wyjściowe cztery tysiące.
A już się cieszyłam, że nareszcie znajdę się w kraju, w którym będę mogła się należycie, w cywilizowany sposób, a nie na migi, dogadać z ludźmi. Tak… Nie chwal dnia przed zachodem słońca – mówi przysłowie. Warto dodać, że po zachodzie też nie, zwłaszcza po takim, kiedy utknąć w połowie drogi jest bardzo łatwo i może wydarzyć się wszystko to, czego nie przewidzieliśmy wcześniej. To wydarzenie uznaliśmy za chrzest bojowy, jaki każdy z przybyszów winien jest przejść. Im szybciej, tym lepiej. Nauczyliśmy się, że w Kirgistanie najlepiej jest targować się za dnia i przy świadkach, kiedy ryzyko jest niewielkie, a nie wtedy, gdy zmierzch za pasem i to, czy szczęśliwie dojedziemy do celu, nie zależy od nas.
Przekonaliśmy się też o tym, że tutaj, podobnie jak w Chinach, znajomość języka ma drugorzędne znaczenie. Różnica jednak polega na tym, że w Chinach brak znajomości chińskiego w większości przypadków nie wpłynie negatywnie na to, czy dotrzemy na miejsce, znajdziemy zakwaterowanie, zamówimy smaczny posiłek. Nierzadko zdarza się tak, że brak znajomości mandaryńskiego staje się pomocny. Chińczycy widząc, że obcokrajowiec stara się porozumieć, ale mu to nie wychodzi, sami oferują pomoc. Wielokrotnie odwieziono mnie prosto do domu prywatnym samochodem tylko dlatego, że w sobotnią noc wszystkie taksówki były pełne. Kirgiskie realia okazały się odwróceniem przychylności i ofiarności Chińczyków. W Kirgistanie można zostać oszukanym czy wykiwanym bardzo łatwo i należy pamiętać o tym, że znajomość kirgiskiego lub rosyjskiego, choć pomocna, może nas z opresji nie wybawić.
Schronisko, do którego dotarliśmy, znajdowało się na ostatnim piętrze czteropiętrowego bloku, a prowadził je muzułmanin z długą, kozią brodą. W życiu nie widziałam jeszcze tylu zakazów na tak skromnym metrażu.
– Co ci to przypomina? – pytam Izaaka z grymasem na twarzy.
– Wuzhishan.
– Wuzhishan. Niezaprzeczalnie.
Przez moment poczuliśmy się jak na jednej z chińskich wysp, zwanej chińską Bali, na którą to zawędrowaliśmy w ramach naszego ówczesnego planu odkrywania Chin. Na bajecznej Wuzhishan obowiązywały zakazy robienia dosłownie wszystkiego, o czym turysta marzył od pół roku, z kąpielą w morzu włącznie. Tutaj, w muzułmańskim schronisku, wprawdzie całkowitego zakazu kąpieli nie było, ale po dwudziestej drugiej owszem. Odkręcanie wody w godzinach nocnych rzekomo budziło gospodarza i resztę gości, choć poza nami w domu nie było nikogo.
Oprócz zakazu palenia tytoniu oraz spożywania alkoholu na terenie całego mieszkania, z balkonem włącznie, obowiązywał również zakaz jego przechowywania. Jakby tego było mało, regulamin dotyczył także produktów wieprzowych. Na drzwiach lodówki, oprócz uprzejmej bądź co bądź informacji, przestrzegającej gości przed potencjalnymi przypadkami pobicia obcokrajowców, zwłaszcza po północy, jakie ponoć miały miejsce w ostatnich paru latach, widniał napis mówiący o tym, że „Lodówka nie jest przeznaczona na produkty zawierające wieprzowinę ani na alkohol!!! Grzywna: 50 $”. Drzwi obklejone były niezbędnymi wytycznymi, według których należało korzystać z mieszkania oraz kuchni.
Chociaż rozumiem poszanowanie religii prowadzącego schronisko, to uważam, że w przypadku, kiedy jest ono międzynarodowe, notka o wieprzowinie wygląda co najmniej przesadnie. Jakkolwiek na to patrzeć, nasz gospodarz starał się być miły i widząc, jak nasza trójka z trwogą śledzi wzrokiem drzwi chłodziarki, z uśmiechem na twarzy i zadowoleniem z siebie, że potrafi porozumieć się z nami po angielsku, rzekł:
– Stay as long as you want and feel at home!2
Kirgistan, podobnie jak reszta republik Azji Środkowej, to kraj muzułmański, jednak tutaj religia jest najmniej widoczna w codziennym życiu obywateli, gdyż stosunek społeczeństwa do islamu jest dość swobodny. Kontrast między wesołą ludnością kirgiskich miast a rozżalonymi, smutnymi twarzami Ujgurów jest duży. Kobiety również sprawiają wrażenie weselszych, a burka nie jest ich atrybutem. Bardziej liberalne podejście do islamu w Kirgistanie uwidacznia się w strojach przede wszystkim kobiet, noszących obcisłe dżinsy, a nie jedynie ciemne, długie suknie.
Jednak o tym, że swobodny stosunek do religii niekoniecznie jest powszechny na terytorium całego kraju, mogliśmy przekonać się już pierwszej nocy, przekroczywszy próg mieszkania radykalnego muzułmanina.
Według badań Pew Research Center, w 2010 roku wyznawcy islamu w Kirgistanie stanowili 88% wszystkich wierzących, prawosławia 10,2%, a tradycyjnych religii etnicznych oraz katolicyzmu 0,1%. Na północy kraju ludność jest dużo bardziej zrusyfikowana niż w południowej jego części, miastach takich jak Dżalalabad czy Osz. To mogłoby tłumaczyć, dlaczego spora liczba kobiet, które zrezygnowały z burki, rzuca się w oczy przede wszystkim na ulicach Biszkeku położonego na północy kraju, a incydent, jaki spotkał nas w schronisku rządzonym według islamskich prawideł, miał miejsce w Oszu, na południu.

NARESZCIE KEFIR!

Język rosyjski, klockowata, socjalistyczna architektura, marszrutki, bania oraz hotele robotnicze. Samogon, kefir i kwaszone ogórki… Wszystko to sprawiło, że gdyby nie odmienna mentalność mieszkańców Kirgistanu, czulibyśmy się jak w Rosji. Dobrej, znanej, poczciwej Rosji, którą po raz pierwszy odwiedziłam przed trzema laty, by rozpocząć swą szaloną, dziką tułaczkę wśród syberyjskich bezdroży, a do której powrócę jeszcze na łamach tej książki.

Według ostatniego spisu powszechnego Kirgistan zamieszkują przedstawiciele aż stu pięćdziesięciu czterech narodowości i grup etnicznych. Kirgizi stanowią największy odsetek ludności – 72%. Drugą co do liczebności narodowością są Uzbecy – 14,5% – zamieszkujący głównie tereny obwodu oszyńskiego, a następnie Rosjanie – 6% – skupieni przede wszystkim w Biszkeku i okolicach. Dunganie to mniejszość chińska, która stanowi 1,2% ludności, a Tadżycy, Ujgurzy, Turcy, Kazachowie i w dalszej kolejności Tatarzy, Azerowie, Koreańczycy, Ukraińcy i Turkmeni występują w ilości poniżej 1% populacji. Ciekawostką może być to, że podczas wędrówki po Kirgistanie nie jego mieszkańcy będą rzucać nam się w oczy, lecz bydło, jakie posiadają, którego jest dwa razy więcej niż ludzi.
Zatem wychodząc z założenia, że miejsce tworzą przede wszystkim mieszkańcy danego kraju, to w Rosji zdecydowanie nie byliśmy, a chrzest pierwszej nocy utwierdził nas w tym przekonaniu. A o czym przekonaliśmy się za dnia? O tym, że mimo tak dużego dystansu, jaki dzieli Polskę od Kirgistanu, pod względem kulinarnym można poczuć się jak w domu. Nareszcie. Nareszcie kefir! Ale nie tylko on. Bazar, z którego słynie Osz, obfitował we wszystkie smakołyki kuchni rosyjskiej – pozostałość radzieckiej okupacji.
Osz to, po Biszkeku, drugie co do wielkości miasto w Kirgistanie, położone w południowo-zachodniej części kraju, niedaleko granicy z Uzbekistanem, którą zalicza się do najbardziej absurdalnych na świecie, bo ostrym klinem wcina się niemal w środek kirgiskiego terytorium. Dlatego Osz zamieszkuje spora liczba Uzbeków – stanowią 40% populacji miasta – w naturalny sposób dużo bardziej solidaryzujących się z Uzbekistanem niż Kirgistanem.
Początki tego starożytnego miasta sięgają V wieku p.n.e., lecz mimo to robi ono wrażenie sowieckiego, zwłaszcza kiedy podczas spaceru natkniemy się na pokaźnych rozmiarów pomnik Lenina, który nadal zdobi przestrzeń naprzeciwko budynku władz miasta. Główną atrakcją w Oszu jest bazar – ten sam, na którym niegdyś kupczyli handlarze podczas swej wędrówki Jedwabnym Szlakiem.
Szlak Jedwabny to dawna droga handlowa, łącząca Chiny z Europą i Bliskim Wschodem. Miał długość około dwunastu tysięcy kilometrów i był wykorzystywany od III wieku p.n.e. do XVII wieku n.e., kiedy przestał mieć znaczenie na skutek odkrycia drogi morskiej do Chin w 1650 roku.
Nazwa Seidenstrasse (niem. ‘jedwabna droga’) została po raz pierwszy użyta przez niemieckiego podróżnika i geografa, barona Ferdinanda von Richthofena w 1877 roku. Jedwab nie był jednak ani jedynym, ani głównym towarem transportowanym tą drogą. Najważniejszy był jadeit, przewożony z Hotanu do innych rejonów Chin, a transport tego minerału po drogach szlaku odbywa się do dziś. Jedwab, który dał nazwę całej sieci transportowej, po raz pierwszy pojawił się w rejonie Morza Śródziemnego w II wieku p.n.e.
Jedwabny Szlak prowadził z Xian, dawnej stolicy Chin, przez Lanzhou, do oazy Dunhuang, gdzie rozdzielał się na szlak główny (północny) i południowy. Droga północna prowadziła wzdłuż północnego skraju pustyni Takla Makan, przez oazy Hami, Turfan, Korla, Kucza i Aksu, aż do Kaszgaru. Droga południowa wiodła przez Czarklik, Czerczen, Niję, Keriję, Hotan oraz Jarkend i również kończyła się w Kaszgarze. Stamtąd istniało wiele dalszych dróg w rejon Morza Śródziemnego (przez Bagdad i Damaszek), do Konstantynopola czy Trapezuntu3.
Nasza podróż będzie odbywać się nie tylko Jedwabnym Szlakiem, ale rzec można – śladami Przewalskiego. Do Karakoła dotrzemy już niebawem, podczas naszych eksploracji terenu wokół jeziora Issyk-kul. Karakoł to stolica regionu zwana niegdyś Przewalskiem, od nazwiska rosyjskiego przyrodnika i podróżnika, który międzynarodową sławę zdobył dzięki swym podróżom Jedwabnym Szlakiem po Azji Centralnej w drugiej połowie XIX wieku. Eksploracji dokonywał na terenie południowo-zachodnich Chin w prowincji Xinjiang, przemierzając pustynię Takla Makan oraz Lop Nor, w Mongolii, górach Tien-szan, a także Tybecie. W Karakole znajdują się pomnik i muzeum, poświęcone badaczowi. Jednym z ciekawszych jego odkryć były dzikie konie nazwane, ku pamięci sławnego podróżnika, końmi Przewalskiego. Występują one w Mongolii, a także w Kirgistanie. Trudno je spotkać, bo odznaczają się dziką naturą – nam szczęście dopisało w Mongolii, ale niestety nie powtórzyło się po kirgiskiej stronie.
Wymiana juanów4 na somy w lokalnym kantorku zakończyła się powodzeniem i z czuburkiem5 w ręce dreptaliśmy w kierunku bazaru. Zewsząd otaczał nas język rosyjski, więc z zadowoleniem, po trzyletniej przerwie w Państwie Środka, znów mogłam dość swobodnie się komunikować. Całkiem spory bazar raczej mało przypominał słynny targ w Hotanie czy Kaszgarze, jakimi może poszczycić się Jedwabny Szlak biegnący przez chińską, autonomiczną prowincję Xinjiang, aczkolwiek panował na nim swojski, małomiasteczkowy klimat, a przekupnie okazywali nam swą serdeczność, otwartość i ciekawość.
– Skąd jesteście? – zagadują.
– Z Polski, Kanady i Francji.
– Oooo! Z Polski… Kanady… i Francji też! A jak wy się spotkaliście? – pytają zaskoczeni, zupełnie nieprzygotowani na to, że grupa może podróżować razem, mimo że każdy jej uczestnik pochodzi z innego kraju. W państwach Azji Centralnej budzi to niemałe zdziwienie.
– W hotelu.
– No to dobrze! A jak Kirgistan? W porządku?
– W porządku.
Kirgistan jest demokratyczną „świeżynką”, niczym Polska wczesnych lat dziewięćdziesiątych. Obawa ludzi przed tym, że w ich kraju, z punktu widzenia przyjezdnych z „wielkiego świata”, może niekoniecznie być normalno6, dowodzi świadomości obywateli młodej republiki, jak dużych zmian trzeba, by „dogonić” państwa zachodnie.

Kirgistan to mały, górzysty kraj z dominacją sektora rolniczego w gospodarce. Bardzo dobrze rozwinięta jest hodowla zwierząt, zwłaszcza owiec, a pewne ilości wełny i produktów mięsnych przeznaczane są na eksport. Podkreśla się sukcesy Kirgistanu w transformacji ustroju zgodnie z regułami gospodarki rynkowej. Ostry kryzys gospodarczy, jaki kraj przeżył w pierwszych latach po rozpadzie ZSRR, udało się zahamować dzięki szeroko zakrojonemu programowi stabilizacyjnemu. Pozwoliło to na obniżenie poziomu inflacji z 88% w 1994 roku do 15% w 1997. Przeprowadzono działania stymulujące rozwój gospodarczy. Nastąpiła prywatyzacja ziemi i przedsiębiorstw. Najpoważniejsze problemy, które wymagają stałych działań rządu, to znaczne zadłużenie zagraniczne, inflacja, nieszczelny system podatkowy oraz bezpośrednie uzależnienie od nastrojów panujących w gospodarce Rosji.
Pomimo najszybszego programu prywatyzacji i najbardziej liberalnych stosunków w Azji Środkowej, gospodarka w Kirgistanie nie wykazuje oznak większego ożywienia, a bezrobocie w kraju jest wysokie. W Biszkeku średnia miesięczna płaca wynosi jedynie pięćdziesiąt pięć USD, a połowę tej sumy otrzymuje miesięcznie mieszkaniec terenów wiejskich. Ze względu na problem z danymi dotyczącymi bezrobocia, informacje na temat liczby osób bez pracy należy traktować z dużą ostrożnością. Oficjalne statystyki przeprowadzone w krajach Azji Środkowej podają bardzo niski poziom bezrobocia, co nie odzwierciedla rzeczywistego stanu rzeczy. Dla Kirgistanu oficjalna stopa wynosiła 18% w roku 2004, jednak realne bezrobocie było dużo wyższe i stanowiło około 30%. Dodatkowo należy zauważyć, że szacunkowe dane dotyczą stopy bezrobocia w skali całego kraju, co nie wyklucza sytuacji, że na pewnych obszarach może ono wynosić nawet 80%, jak podaje International Labour Organization, CIA World Factbook. Analogicznie, według danych oficjalnych, w 2016 roku stopa bezrobocia w Kirgistanie spadła do 2,4%, chociaż faktycznie jest ona dużo wyższa.
Warto zaznaczyć, że geograficznie odizolowane od reszty kraju południe, w tym miasta takie jak Osz i Dżalalabad, pozostaje raczej w ścisłej komitywie z obszarami konserwatywnej, islamskiej Kotliny Fergańskiej niż z terenami industrialnej, „rosyjskiej” północy, co według opinii 64% Kirgizów stanowi czynnik destabilizujący nie tylko gospodarkę, ale także wspólnotę narodową7.

Włóczymy się wśród roztopów na oszyńskim targu, umorusani w pośniegowym błocie, gdy nagle zauważam stoisko z sałatkami. Ach, świeże warzywa! Nierozgotowane na śmierć, jak w Chinach, ale chrupiące, soczyste marchewki, buraki i kwaszona kapusta. Kopce warzywnych surówek piętrzą się na straganach, na wolnym powietrzu, a sprzedają je babuszki8 w chustkach na głowie, zupełnie jak w Rosji. Kupuję surówki, po trosze z każdego gatunku, oraz kiszone ogórki, które zjadam natychmiast. Nie mogę wprost uwierzyć, że jedzenie, jakie w dzieciństwie przygotowywała dla mnie babcia, mam teraz przed sobą, tuż za chińską granicą, i wcale nie muszę wracać do kraju, bo kwaśny smak, tak charakterystyczny dla kuchni wschodnioeuropejskiej, odnalazłam w Azji Centralnej. A wszystko dzięki rosyjskiej emigracji, która za czasów istnienia ZSRR przyniosła na ziemie kirgiskie dania kuchni rosyjskiej.
Ale to dopiero początek uczty. Następnie przyszła kolej na oliwie9 i kiełbasę. A było jej pod dostatkiem. Soczyste kawałki mięsa i wędzonki zawieszone były na hakach, a te przypięte do sznura umocowanego pod zadaszeniem straganu. Czasem porcje mięsiwa zwisające spod markizy ściśnięte były tak gęsto, że spoza nich trudno było dostrzec sprzedawczynię. Dlatego palcami rozdzielałam serdelki, by dokonać zakupu. Choć kiełbasę można nabyć w Chinach bez problemu, to zupełnie nie ma ona smaku, jakiego Polak czy Rosjanin by się spodziewał. Chińska kiełbasa, nie dość że twarda i pikantna, to przede wszystkim jest słodka, co czyni ją całkowicie niejadalną. Dla odmiany parówka jest miękka, ale ilość zawartego w niej mięsa bardzo wątpliwa. Wędlin, oprócz importowanej, hermetycznie pakowanej szynki, i to tylko w dużych miastach, w Chinach nie znajdziecie. Dlatego nasza radość była ogromna. Targ w Oszu okazał się błogosławiony, a smak wędzonych kabanosów uradował nas wszystkich. Na obiad w knajpce nad potokiem zamówiliśmy gulasz z kaszą gryczaną i gotowanymi ziemniakami. Użycie słowa gotowanymi nie jest tutaj przypadkowe, bowiem w Chinach ziemniaki, podobnie jak reszta warzyw, są smażone na półtwardo na oleju słonecznikowym.
Położenie restauracji naprawdę nie mogło być lepsze. Drewniane ławy rzędem ustawione były na skraju potoku, którego wartki nurt i skrząca się w słońcu toń pozwalały nabrać oddechu. Po tym, jak zaspokoiliśmy pierwszy głód, wcinając ogórki z kiełbasą, przyszedł czas, by zafundować rozkosz pozostałym zmysłom, a widok z tarasu u brzegu ruczaju sprzyjał temu wyśmienicie. Istotnie, lokalizacja bazaru umożliwiała nie tylko zakupy.
– A co do picia? – pyta kelnerka, budząc mnie z letargu.
– Kofie so sliwkami10 – zamawiam. – Wy też macie ochotę? – proponuję Izaakowi i Bertrandowi.
– Będziesz piła kawę ze śliwkami? – dziwi się Izaak, wiedząc, co oznacza słowo śliwki w języku polskim.
– Ha, ha! – śmieję się. – Nie ze śliwkami, tylko ze śmietanką, głuptasie.
– Jak to? Przecież mówiłaś, że rosyjski i polski są do siebie podobne, a czasem słowa mają nawet identyczne znaczenie… – wspomina Izaak prawdziwie zdezorientowany.
Trudno byłoby się nie zgodzić, gdyby nie było na odwrót, jakkolwiek irracjonalnie to brzmi. Rosyjskie sliwki i polskie śliwki, mimo niemal jednakowego brzmienia, znaczą zupełnie co innego. Nierzadko bywa, że znaczenie wyrazów jest przeciwne. Język rosyjski i polski, choć podobne, pełne są tak zwanych false friends11 – wyrazów, które ze względu na identyczne brzmienie mogą okazać się bardzo mylące i być utrudnieniem dla osób znających język polski, a uczących się rosyjskiego, jak też na odwrót. Do grupy false friends należą również słowa takie jak: zapomnit’12, tuman13, a także sutki. Ostatnie z nich, mimo oczywistego skojarzenia, nie ma nic wspólnego z tematyką cielesną, a może wprowadzić niemały zamęt w głowach wmeldowujących się do hotelu gości płci męskiej, kiedy recepcjonistka bez najmniejszego zażenowania zadaje pytanie: „Na ile sutek chcecie panowie pokój?”. Przy takiej konfrontacji faktycznie może zdarzyć się, że dwóch (nieśmiałych) mężczyzn z Polski opuści recepcję, by powtórnie sprawdzić szyld nad drzwiami budynku. Hotel czy raczej publiczny dom uciech? – zastanawiali się Maciek i Damian, dopóki nie sięgnęli po książeczkę z rosyjskimi rozmówkami, bardzo przydatną podczas komunikowania się z Rosjanami, nie tyle pomimo, ale właśnie dlatego, że oba języki są do siebie bliźniaczo podobne.
A Wy jak myślicie? Co oznacza słowo sutki? Panowie, bez obaw. Chodzi oczywiście o doby hotelowe, dlatego że w wielu miastach w Rosji wymeldowanie następuje dokładnie po dwudziestu czterech godzinach od przybycia do hotelu, a nie rankiem czy w południe dnia następnego.
Słońce grzeje rozkosznie, buty ślizgają się beznadziejnie, a my, omijając kałuże, idziemy dziarsko przed siebie. Nowy kraj, nowe przygody, nowe smakołyki. Jednak nie spodziewaliśmy się, że w sklepie spożywczym tuż przy targu będą one wyglądać aż tak znajomo – chleb razowy, żółty ser, twaróg i śmietana! Kątem oka zauważam popularne w Rosji masło czekoladowe – jest bardzo dobre, a co najważniejsze, niesłodkie, więc doskonale komponuje się z innymi produktami, na przykład szynką czy serem. Rosyjskie masło czekoladowe nie ma nic wspólnego z nutellą i sprzedawane jest w kostkach, jak zwykłe masło śmietankowe czy margaryna. Biorę wszystko, a sprzedawca zdziwiony, lecz z uśmiechem na twarzy obserwuje, jak sterta produktów zasypuje ladę.
– Naprawdę nie wiem, co myśli sobie ten sklepikarz – mówi Bertrand.
– Pewnie to, że jesteśmy bardzo głodni, bo przecież niemożliwe, żeby w jego absolutnie przeciętnym, kirgiskim sklepie, jednym z wielu, jakie można spotkać w mieście, znajdowały się rozkosze podniebienia dla turystów z Polski, Kanady i Francji – dodaje Izaak.
Jeśli to prawda, to sprzedawca niewątpliwie był w błędzie. Otóż dlatego, że na zapas najeść się nie można, wszystko zależy nie od tego, skąd się pochodzi, ale od tego, skąd się przybywa. A my ryż i makaron z radością zostawiliśmy daleko, daleko za Wielkim Murem Chińskim.
Swe kroki kierujemy w stronę cukierni. A tutaj – co za wybór! Są ciastka z „prawdziwym” kremem i sernik z „prawdziwego” twarogu. Nareszcie zjemy coś naturalnego. Z całej gamy chińskiego jedzenia, bardziej lub mniej smacznego, chińskie pieczywo, a w szczególności ciastka to coś najgorszego, co może się przydarzyć przybyszowi. Chleb jest słodki i „nadmuchany”, a ciastka z kremem, jakkolwiek wyglądające bardzo apetycznie, kompletnie bez smaku. Największym rozczarowaniem są torty. Wyglądają cudnie, lecz do kremu nie dodaje się spirytusu, co sprawia, że są bardzo mdłe i po dwóch kęsach mamy dosyć. Ma to swoje dobre strony, w szczególności w przypadku pań, które są na diecie. A że Chinki na diecie są nieustannie, to może krem bez smaku ma swe uzasadnienie…
Obok tradycyjnych obiadów kuchni rosyjskiej, w postaci kotletów mielonych, rybnych, blinów14, pielmieni15, gulaszu, gołąbków, a także śledzi w oleju, w Kirgistanie popularne są hamburgery. Ale nie takie jak w McDonaldzie. Lepsze. Dużo lepsze. W kirgiskich miastach kioski z fast foodami16 wyrastają jak spod ziemi dosłownie wszędzie, a hamburgery niemalże domowej roboty są dość ciekawym połączeniem kuchni muzułmańskiej i rosyjskiej. Sporych rozmiarów bułki nadziewane baraniną i wypchane surówką z białej lub kwaszonej kapusty są smaczne i pożywne.
Zastanawiające jest to, dlaczego dużo rzadziej serwowane są dranniki – placki ziemniaczane z kwaśną śmietaną – jedno z kultowych dań kuchni rosyjskiej, oraz tradycyjna, rosyjska salianka. Salianka to zupa mięsna o czerwonawej barwie gęsto okraszona kiełbasą, jajkiem, czarnymi oliwkami oraz pietruszką, z dodatkiem słodkiej śmietany i plasterka cytryny. W Rosji jest to najdroższa zupa, jaka może figurować w karcie dań, więc być może z uwagi na jej wysoką cenę nie jest popularna w ubogim Kirgistanie.

DOBRO WSPÓLNE DLA WSPÓLNEGO DOBRA

Aby skosztować prawdziwie kirgiskiej kuchni, musieliśmy czekać aż do wyprawy nad jezioro Sary-Czelek. Wyzwaniem jest odwiedzić Kirgistan w zimie. Kraj wyżynno-górzysty odkrywa przed turystą mnóstwo trekkingowych szlaków, które w okresie zimowym są albo niebezpieczne, albo zupełnie nie do przejścia. Sary-Czelek położony niedaleko wioski Arkyt okazał się jednym z takich wyzwań.
Wioska topnieje na naszych oczach. Z plecakami brniemy po łydki w śniegu, a oblodzone kawałki staramy się omijać. Lekki mróz utrzymuje śnieg na drodze, a my spacerując od domu do domu, usiłujemy znaleźć zakwaterowanie i sposób na to, jak nazajutrz pokonać odcinek piętnastu kilometrów nad jezioro Sary-Czelek.
Sary-Czelek należy do jezior alpejskich i położone jest w parku narodowym na wysokości 1850 m n.p.m. Długość jeziora wynosi siedem kilometrów i mówi się, że zostało ukształtowane ponad osiemset lat temu przez trzęsienie ziemi, które spowodowało osunięcie się sporej masy terenu. Tutejsi mieszkańcy dziwią się, dlaczego nie przyjechaliśmy latem, kiedy wszędzie łatwo dotrzeć, przyroda jest ponoć zachwycająca, a tras na całodzienną wędrówkę co niemiara. Jednak nam nasz śnieżny marsz się podoba. Wioska wygląda bajecznie, a zwierzęta baraszkujące w białym puchu są nader zabawne.
Postanawiamy spróbować wypożyczyć narty od lokalnej ludności. Trafiamy do domu, w którym kobieta zajmuje się wypiekiem świeżego, pachnącego chleba, identycznego jak ten znany nam z ujgurskiej prowincji, przypominający spód od pizzy. Zajadamy podarowaną nam gorącą lepioszkę, zwaną także nan (płaski chleb), a gospodyni dzwoni do sąsiadów, by zapytać o narty. Nazwa lepioszka pochodzi od słowa lepić, gdyż aby ją upiec, należy ciasto przykleić do glinianych ścian pieca, a gdy chleb jest już gotowy, w odpowiednim momencie odkleić, by nie wpadł do środka.
Zaprowadzono nas do domu Sabirii, nauczycielki języka angielskiego, w którym właśnie odbywało się przyjęcie z okazji narodowego święta – Dnia Obrońcy Ojczyzny – przypadającego w Kirgistanie na dzień dwudziesty trzeci lutego. Dom Sabirii, podobnie jak wiele innych w sąsiedztwie, był drewniany, a wewnątrz panował ciepły, rodzinny nastrój. Sień oraz salon aż tętniły kolorami czerwieni, zieleni, brązu i żółci. Różnobarwne makaty zdobiły ściany, a podłogę ścielił puszysty, gruby dywan suto pokryty wzorami. W Kirgistanie przed wejściem do domu czy izby należy zdjąć obuwie. Jest to rytuał, którego sumiennie przestrzegają zarówno Kirgizi, jak i goście z zagranicy. Zatem w skarpetach podreptaliśmy do środka i po turecku, jak reszta domowników, usiedliśmy przy stole. Do siedzenia służyły kolorowe poduszki, a stół był niski, by można było wygodnie biesiadować. Mimo że Sabiria nie nosi chustki i twarz ma odkrytą, nietrudno się domyślić, że jest to muzułmański dom, w którym posiłki spożywa się według muzułmańskich rytuałów. Gdy tylko usiedliśmy, Sabiria podała nam miseczki z przegotowaną wodą, byśmy w niej umyli sobie ręce i twarz. Dla muzułmanów ważne jest, by do posiłku zasiąść czystym. Stół obfitował w smakołyki różnorakie – chleb, masło, marmoladę, miód oraz owoce, lecz daniami wiodącymi były cztery główne potrawy, tradycyjne dla kuchni państw Azji Środkowej – płow, laghman, manty i szorpa.
Płow to ryż z baraniną, z dodatkiem żółtej papryki, polany tłuszczem, a laghman to jego inna wersja, w której ryż zastąpiony jest domowej roboty makaronem wymieszanym z kawałkami baraniego mięsa, papryką, pomidorami i cebulą. Spore misy z daniami zajmowały znaczną część stołu, a goście łyżką nakładali porcje. Laghman przynieśli z sobą Dunganie, Chińczycy wyznający islam, i jest on popularny na terenie całej Azji Środkowej. Ach, co za sympatyczna odmiana! Chociaż laghman wywodzi się z Chin, a ryż stanowi podstawę chińskiej diety, to żadna z potraw, a płow w szczególności, dań kuchni chińskiej nie przypomina. Zwykły, gotowany ryż za Chińskim Murem jada się osobno, jako przystawkę do spożywanych dań, by zbalansować ich pikantność. W tym celu ryż w Chinach jest dość mdły, a bodźców smakowych dostarczają nam różnorodne dania, którymi biesiadnicy się dzielą. W krajach Azji Środkowej tak nie jest. Płow czy laghman często jest jedynym daniem na kirgiskim stole, zatem by podnieść jego walory, danie polewa się baranim tłuszczem o intensywnym zapachu i smaku, dodaje warzywa, a czasem nawet rodzynki. Ku mej uciesze, misa z płowem stała tuż koło mnie. Nigdy nie byłam fanką ryżu na sposób chiński, więc od tamtej pory dobrze przyrządzony płow stał się podstawą mojej kirgiskiej diety. Wszak nie ilość dań, ale ich jakość jest najistotniejsza, a aromat kirgiskiej potrawy, jaki dochodził do moich nozdrzy podczas wieczerzy u Sabirii, zdecydowanie górował nad znanym mi dotąd zapachem wielu chińskich przysmaków, niefortunnie zatopionych w oleju słonecznikowym wtórnego tłoczenia. Zabawne, w jaki sposób kirgiski płow dużo bliższy jest polskiemu, i dodać trzeba: błędnemu, wyobrażeniu o „ryżu po chińsku”, jaki spotyka się u nas w kraju – daniu będącym mieszaniną białych ziaren w sosie oraz kawałków mięsa, papryki i innego warzywa.
Jeśli zaś mowa o domowej roboty makaronie, podstawowym składniku laghmanu, to najsmaczniejszy znajdziemy w północno-zachodniej, muzułmańskiej (co nie jest tutaj przypadkiem) Xinjiang, w której chińskość wraz z jadłospisem odchodzą w niepamięć.
Ze smakiem zajadam tłusty płow, gdy na stole ląduje trzecia misa wypełniona szorpą – rosołem z baraniny, podawanym z kością, dodatkiem warzyw, takich jak ziemniaki, marchew czy pietruszka, a obok niej gospodyni stawia półmisek z mantami – pokaźnej wielkości gotowanymi pierogami faszerowanymi mięsem. Co czyni kirgiski bulion prawdziwie smacznym, to jego naturalny aromat, którego chińska zupa – rzadka, niemalże rozwodniona – po prostu nie posiada. Lepioszka (nan) podawana jest do każdego posiłku, podobnie jak rosyjski, kwadratowy chleb z białej mąki, dość mdły w smaku. Lepioszka jest dużo smaczniejsza, nie tylko ze względu na sposób wypieku, lecz z uwagi na to, że często do ciasta dodawane są przyprawy, nasiona anyżu, maku czy sezamu, lub cebula. Do posiłku w muzułmańskim domu pije się herbatę zaparzaną w czajniczku ustawionym na środku stołu. Rzadko jest to herbata czarna, częściej serwuje się ziołową o delikatnym, aczkolwiek głębokim smaku.
W południe zaś jada się niewiele. Często jest to jedynie chleb, jakim zostaliśmy ugoszczeni po drodze do domu Sabirii. Gdzież indziej mielibyśmy go spróbować po raz pierwszy, jeśli nie w Xinjiang, nad jeziorem Kara-kul, u naszych kirgiskich gospodarzy. Podczas południowego posiłku towarzystwo łamie lepioszkę lub inne pieczywo, a następnie macza jej kawałki w naczyniu z olejem albo herbatą z mlekiem i solą. W taki sposób, siedząc po turecku na podłodze, z miseczką oleju w jednej ręce, a herbaty w drugiej, muzułmanie spożywają skromny, południowy posiłek.
Ciekawe jest to, że często to nie kraj, a religia komponuje nasze menu i właśnie dlatego te same dania można spotkać w wielu krajach, w których obywatele są takiego samego wyznania, czy jest to muzułmańska prowincja Chin, czy Kirgistan.
Przegryzając samsy17, gawędzimy z Sabirią i jej przyjaciółkami o tym, jak po 1991 roku, czyli po rozpadzie Związku Radzieckiego, zaczęli do Kirgistanu przyjeżdżać turyści z Europy, Stanów Zjednoczonych i Australii. Obecnie Kirgistan, ze względu na swe centralne położenie, cieszy się powodzeniem wśród przyjezdnych praktycznie z całego świata, poczynając od krajów ościennych, takich jak Uzbekistan, Kazachstan i Tadżykistan, a kończąc na Japończykach, Australijczykach oraz gościach z Izraela. Nauczycielka pokazuje nam zdjęcia pięknego jeziora oraz dziennik z wpisami gości.

Kirgistan był pierwszą republiką, która ogłosiła swą niepodległość od Związku Radzieckiego 31 sierpnia 1991 roku. W pierwszej dekadzie po tym kraj stanął w obliczu dużych problemów ekonomicznych. W latach 1990-1996 produkcja spadła aż o 64%, osiągając poziom, na jakim znajdowała się w latach siedemdziesiątych, kiedy gospodarka utrzymywała się na najniższym poziomie na obszarze całego ZSRR. Jedną z alternatyw prowadzących do podreperowania budżetu państwa okazał się sektor turystyczny. W roku 2011 miały miejsce wybory prezydenckie wygrane przez byłego premiera Ałmazbeka Atambajewa z partii SDPK, który w roku 2012 podpisał ustawę umożliwiającą obywatelom czterdziestu czterech państw (w tym wszystkich krajów członkowskich Unii Europejskiej) przebywanie na terenie Kirgistanu do sześćdziesięciu dni bez konieczności nabywania wizy.

Po poczęstunku idziemy sprawdzić narty. Niestety jedna para jest zupełnie zużyta, a poza tym wciąż brakuje nam drugiej. Odwiedzamy kolejny dom, lecz tam też lipa. W trzecim chłopak pokazuje nam drewniane narty o okrągłym kształcie. I co Wy na to? Słyszeliście kiedyś o okrągłych nartach? W obliczu srogich, śnieżnych zim, jakie panują w Kirgistanie, taki model okazuje się bardzo praktyczny, dlatego że kolista powierzchnia płóz pozwala sprawnie rozgarniać śnieg, co ułatwia pokonywanie zasp. Tak czy inaczej, znów gospodarz miał do zaoferowania tylko jedną parę. Chociaż nasze poszukiwania skończyły się niepowodzeniem, gościnność mieszkańców mile nas zaskoczyła. Mieliśmy wrażenie, że niewielkie skupisko domów, na jakie składa się wioska Arkyt, w sezonie zimowym funkcjonuje jak komunalna wypożyczalnia sprzętu narciarskiego. Okaz serdeczności czy raczej przejaw socjalistycznej wspólnoty z czasów Związku Radzieckiego? Pewnie jedno i drugie, a fantastyczne połączenie obu sprawiło, że we wsi czuliśmy się bardzo mile widziani.

Jednakże musimy pamiętać o tym, że jakkolwiek dobro wspólne może mieć swe pozytywne strony, to przymusowa kolektywizacja narzucona w latach 1928-32 przez Związek Radziecki podczas Pierwszego planu pięcioletniego zebrała tragiczne żniwo, kiedy to spora liczba oponentów została wybita podczas stalinowskich czystek. Kolektywizacja miała na celu wyeliminowanie mienia prywatnego na terenie państw Azji Centralnej, a w przypadku Kazachów i Kirgizów ukrócenie ich koczowniczego stylu życia. Na domiar złego odległa republika służyła władzom sowieckim jako doskonały teren do otwarcia tajnej kopalni uranu, a także bazy rozwoju broni morskiej. W konsekwencji radzieckiej działalności Kirgistan do dziś usiłuje uporać się z negatywnymi skutkami, jakie przyniosła ona środowisku.

Nieformalna, komunalna wypożyczalnia sprzętu, jaka funkcjonowała w Arkycie, przypomniała mi polskie lata osiemdziesiąte, kiedy podręczniki uczniowie wypożyczali w szkolnych bibliotekach, co oszczędzało rodzicom sporego wydatku, a po oranżadę do spożywczego należało pójść z pustą butelką na wymianę.
Narty, książki czy butelki zwrotne… Dobro wspólne dla wspólnego dobra.

WOLNOŚĆ WOLNOŚCIĄ, A BIEDA BIEDĄ

A jaka jest różnica pomiędzy biesiadą kirgiską w tradycyjnym, muzułmańskim domu i takim, w którym religia odgrywa drugorzędne znaczenie? Ogromna.
Ze względu na to, że Kirgistan to kraj Azji Środkowej, w którym islam nie dyktuje rytmu codziennego życia, wielu Kirgizów nie przywiązuje szczególnej wagi do jego doktryn. Dlatego właśnie na przyjęciu w przeciętnym kirgiskim domu nie zabraknie oczywiście… alkoholu, najczęściej wódki, który nie pojawia się nigdy podczas muzułmańskiego posiłku wśród biesiadników o radykalnych poglądach. Zwyczaj podawania alkoholu do posiłku to pozostałość rosyjskich rządów, które wraz z ustrojem politycznym rozpowszechniły spożywanie piwa i alkoholi wysokoprocentowych. Warto podkreślić, jak bardzo wpływa to na charakter spotkania. Mimo że uroczystość będzie odbywać się przy stole zastawionym kirgiskimi daniami, a wokół niego siedzieć będą Kirgizi o azjatyckich rysach, to cała impreza będzie mieć charakter rosyjski. Niebywałe. Naturalnie wszystko za sprawą półlitrówki, która tutaj, podobnie jak w Rosji, przełamuje pierwsze lody, otwiera ludzkie serca i rozluźnia atmosferę przyjęcia, podczas którego wszyscy stają się sobie równi, bez względu na wykonywany zawód, status społeczny czy stan cywilny. W biesiadach biorą udział również dzieci, a przyjęcie nierzadko kończy się tańcami.
Gdy poszukiwania nart, a w dalszej kolejności skutera śnieżnego zawiodły, postanowiliśmy powrócić do naszej chaty na obrzeżach wsi. Przy bramie witamy się z sąsiadem naszych gospodarzy, niosącym pod pachą trzy znajomego kształtu butelki, który zaprasza nas na „kolację” – wszak dziś obchody narodowego święta. Nie odmówiliśmy, bynajmniej, i w ten sposób staliśmy się uczestnikami kirgiskiej biesiady, której ton nadawał samogon18.
– Wchodźcie, wchodźcie... – zapraszają nas gospodarze.
– Zaraz przyniosę wam rosół z kury. – Gospodyni pospieszyła do kuchni i po chwili na naszym stole, równie niskim jak ten u Sabirii, pojawił się ogromny gar, niemalże kocioł, z tłustym, żółtym jak kanarek rosołem okraszonym cebulą. Intensywna barwa była dla nas niemałym zaskoczeniem. Choć moja babcia swego czasu rosół gotowała w każdą niedzielę, to nigdy nie był on aż tak żółty. Do zupy podano oczywiście chleb.
– No to, towarzystwo… za święto i na zdrowie! – Pan domu wzniósł pierwszy toast, a kieliszki wszystkich napełnione samogonem spotkały się nad stołem.
– Na zdrowie! – krzyknęliśmy ochoczo.
Było nas razem ośmioro – gospodarze, ich sąsiedzi, znajoma nauczycielka wraz ze swą podopieczną i my. Przyjaciółka domu, czterdziestoletnia matematyczka, sprawowała opiekę nad ośmioletnią Nastią na czas roku szkolnego, gdyż jej rodzice wyjechali do Rosji w celach zarobkowych. Dziewczynka była bardzo pogodna i otwarta na kontakt z nami.
– Masz komputer? – pytam małą.
– Nie.
– A rozmawiasz z mamą i tatą w Rosji?
– Tak. U nas w szkole jest telefon i mama do mnie dzwoni w każdy wtorek – odpowiada dumnie dziewczynka.
Mimo że Nastia była naprawdę zadowolona z tego, że ma regularny kontakt z rodzicami, było mi jej żal. Technika szybko idzie do przodu i być może teraz czasy się zmieniły, ale w dwa tysiące czternastym na kirgiskiej prowincji laptop i Internet były rzadkością, więc rozmowa przez Skype’a nie wchodziła w grę.
Przypadków, kiedy rodzice emigrują do Rosji w celach zarobkowych, zostawiając swe dzieci w kraju, jest dużo. Głównie opiekują się nimi dziadkowie. Stojąc w kolejce do konsulatu rosyjskiego w Biszkeku po wizę turystyczną do Rosji, byłam świadkiem nadciągających tłumów ludzi, którzy potrafili nawet pół dnia spędzić w ogonku, by otrzymać paszport uprawniający ich do wyjazdu z kraju i podjęcia pracy w Moskwie. Obrazek sprzed konsulatu przypomniał mi lata osiemdziesiąte w Polsce, gdy stało się pod drzwiami sklepu już od świtu, by wieczorem nareszcie dodreptać do lady i kupić żywność. Obecnie w Kirgistanie, choć nie trzeba poświęcać dnia na zakup produktów spożywczych, kolejka po wizę do Rosji jest równie długa, a stanie męczące. Stopa bezrobocia w Kirgistanie jest wysoka, a wyjazd do Rosji nie tylko oznacza stałe zatrudnienie, ale obiecuje dużo wyższe zarobki. Tu ludzie ledwo wiążą koniec z końcem, a ci, którzy mają środki na otwarcie biznesu, prędzej czy później bankrutują i są zmuszeni zamknąć interes, bo nie stać ich na pokrycie opłat, jakie wiążą się z utrzymaniem własnej firmy. O tym, jak kirgiskie władze próbują udaremnić otwarcie prywatnej działalności, dowiecie się już wkrótce.

Choć dziś Kirgistan jest niezależną republiką, rosyjskie wpływy są widoczne na całym obszarze tego niewielkiego kraju. Pierwszym, najbardziej dostrzegalnym z nich jest oczywiście język rosyjski, którym posługują się wszyscy, nie tylko starsi obywatele kraju pamiętający czasy ZSRR, ale dzieci także.
Język rosyjski wprowadzony do szkół za czasów okupacji jest nadal przedmiotem obowiązkowym w kirgiskich szkołach. Płynność i poprawność gramatyczna, z jaką posługują się rosyjskim nie tylko Kirgizi, ale Kazachowie, Uzbecy i obywatele Tadżykistanu, jest zaskakująca. Dodać należy, że wiele kirgiskich rodzin rozmawia ze sobą po rosyjsku również w domu. Rzec by można, że nic w tym dziwnego, skoro uczą się go od pokoleń. To prawda, ale jednak nie jest to ich język ojczysty, lecz język okupanta, a mimo to ludność kirgiska używa go chętnie i nie zauważyłam, by istniała jakakolwiek bariera językowa. Dla porównania weźmy Filipiny.
Język angielski zawitał tam do szkół wraz z rewolucją całego systemu edukacji zainicjowaną przez Amerykanów już w 1901 roku. Celem było zredukowanie analfabetyzmu i podniesienie standardu życia Filipińczyków. Dziś, oprócz języka tagalog, angielski to drugi język urzędowy kraju. Jednak mimo że jest on językiem obowiązującym w szkołach od ponad wieku, jedynie niewielki procent społeczeństwa potrafi płynnie i poprawnie się nim porozumiewać. Reszta zdecydowanie swobodniej i chętniej rozmawia w języku tagalog. Dlatego właśnie godne uwagi jest to, z jaką swobodą używają rosyjskiego mieszkańcy krajów byłego ZSRR, choć ich kultury są tak odległe od rosyjskiej, a języki ojczyste mają zupełnie inne korzenie. Zatem co może być powodem tego, że obywatele niepodległych dziś republik chętnie uczą się mowy okupanta?
Skoro procent obywateli Kirgistanu emigrujących do Rosji za pracą jest spory, a zarobkowanie u sąsiada zapewnia wyższy standard życia i możliwości rozwoju, stanowi to jasną odpowiedź na zadane przeze mnie pytanie. Wielu ludzi, czy to recepcjonistka w hotelu, handlarka warzyw na targu, czy też kelnerka w restauracji, z łezką w oku wspominało czasy sprzed rozpadu Związku Radzieckiego, kiedy to „wszystkim żyło się lepiej”.
– Nam wszystkim lepiej się żyło. Praca była i pieniądze były. A teraz ludzie do Rosji wyjeżdżają, rodziny zostawiają… dzieci… ech…! – narzeka administratorka hotelu w Tasz-Kumyrze.

Na placu głównym Ała-Too w stolicy Kirgistanu, Biszkeku, został wzniesiony potężny pomnik Wolności upamiętniający dzień 31 sierpnia 1991 roku, kiedy to Kirgistan odzyskał niepodległość. Przy pomniku Izaak robi mi zdjęcie, na którym wraz z kirgiskim ludem odłączam się od radzieckiego reżimu.
Pierwszym prezydentem wolnego kraju został bezpartyjny działacz, prezes Kirgiskiej Akademii Nauk, profesor fizyki Askar Akajew. Był on inicjatorem powołania Wspólnoty Niepodległych Państw i prowadził prokremlowską politykę. Akajew wprowadził autorytarne rządy prezydenckie. Zmarginalizowanie roli opozycji pozwoliło mu utrzymać się na stanowisku po wyborach w 1995 i 2000 roku. W roku 2002 w Kirgistanie miały miejsce pierwsze antyprezydenckie manifestacje. Domniemane sfałszowanie wyborów parlamentarnych w 2005 oraz narastające tendencje dyktatorskie prezydenta doprowadziły do wybuchu Tulipanowej Rewolucji w dniach 22-29 marca 2005 roku, która obaliła Askara Akajewa oraz rząd premiera Nikołaja Tanajewa. W wyniku powtórnych wyborów prezydentem został Kurmanbek Bakijew i zaczął umacniać się u władzy. W 2007 roku utworzono blok polityczny Ak Dżoł jako zaplecze polityczne prezydenta. Niestety Bakijew stosował jeszcze bardziej dyktatorską politykę niż jego poprzednik; powszechny był nepotyzm oraz zastraszanie opozycji. Po pięciu latach na czele państwa stanęła dyplomatka, była minister spraw zagranicznych oraz ambasador Roza Otunbajewa. Była ona pierwszą kobietą prezydentem i premierem w Azji Środkowej. W czerwcu 2010 roku w powszechnym referendum przyjęta została nowa konstytucja, wprowadzająca parlamentarny system rządów w miejsce prezydenckiego, a wkrótce rozpisano wolne wybory parlamentarne.
Jakkolwiek pomnik jest istotnie bardzo wymowny i oddaje ducha niepodległości, to w przypadku Kirgistanu, podobnie jak innych państw byłego ZSRR, rzec trzeba – wolność wolnością, a bieda biedą.
W Azji Centralnej zmiany, które nastąpiły w wyniku restrukturyzacji gospodarki, spowodowały zubożenie całego społeczeństwa; wiele osób zatrudnianych jest za bardzo małe wynagrodzenie, często pracując nieformalnie. Stanowią oni warstwę tak zwanej pracującej biedoty, której poziom życia jest o wiele niższy niż przed rozpadem ZSRR. W czasie istnienia Związku Radzieckiego około 90% ludzi posiadało zatrudnienie, co nie wynikało z realnych potrzeb rynku, ale było zdeterminowane przez z góry narzucone regulacje państwowe. Brak pracy był traktowany w kategoriach wykroczenia. Rezultatem powyższej sytuacji była duża liczba nierentownych stanowisk, których utrzymanie obciążało budżet państwa. Większość mieszkańców miast była zatrudniona w sektorze publicznym. W okresie restrukturyzacji po upadku ZSRR liczba miejsc pracy uległa znacznej redukcji. Źródła podają, że w latach 1991-1996 zatrudnienie w sektorze państwowym spadło w regionie Azji Centralnej z 74% do 27,5%. Bardzo wielu wykwalifikowanych specjalistów, takich jak nauczyciele, lekarze, inżynierowie, znalazło się bez pracy. Bezrobocie oznaczało utratę statusu społecznego oraz gwałtowne zubożenie większości społeczeństwa.
Jedną z ważniejszych metod przetrwania i jednocześnie zjawiskiem związanym z zatrudnieniem nieformalnym, a będącym bezpośrednim skutkiem ubocznym rozregulowania rynku pracy po upadku ZSRR, było rozprzestrzenienie się handlu transgranicznego i profesji handlarzy zwanych czelnokami19. Ten rodzaj działalności stał się bardzo popularny w regionie byłego bloku komunistycznego. W początkowej fazie handlarze jeździli z jednego kraju do drugiego z torbami pełnymi towarów, kupując rzeczy na jednym targowisku, a odsprzedając na drugim. Osoby podróżujące z Azji Centralnej przemierzały wielokrotnie kilka tysięcy kilometrów, jadąc do Europy Środkowej i Wschodniej, Zjednoczonych Emiratów Arabskich czy Turcji, mijając po drodze wiele granic, płacąc łapówki celnikom lub opłacając mafię na bazarach. Obecnie wielu czelnoków prowadzi handel na dużą skalę, posiadając własne dobrze funkcjonujące firmy, hurtownie czy sklepy. Tym niemniej w Azji Centralnej wciąż powszechne jest podróżowanie z walizkami z jednego bazaru na drugi. Niektórzy z czelnoków są właścicielami miejsc na bazarach w dwóch krajach, na przykład w Kirgistanie i Kazachstanie. Obwoźny handel transgraniczny wykształcił się jako zjawisko towarzyszące liberalizacji gospodarki w początkowej fazie przekształceń gospodarczych i jest obecny aż do dziś. Przekraczając granicę pomiędzy Kirgistanem a Kazachstanem, będziemy stać w bardzo długiej kolejce wraz z „mrówkami”, których wypchane towarem torby blokują przejście, spowalniając ruch w obu kierunkach.
A jak rozregulowany rynek pracy w regionie Azji Centralnej wpłynął na los mieszkańców terenów miejskich, zwłaszcza monomiast, definiowanych jako małe aglomeracje miejskie posiadające populacje do pięćdziesięciu tysięcy mieszkańców? Przed rozpadem starego systemu ich gospodarka oraz struktura społeczna były zależne od jednego dużego zakładu produkcyjnego. W wyniku przekształceń ustrojowych zakłady przestały funkcjonować, a nie zostały stworzone żadne inne alternatywne miejsca zatrudnienia. Monomiasta charakteryzują się stałym wysokim bezrobociem oraz większym poziomem biedy niż wsie, ze względu na mniejsze możliwości dodatkowego zarobkowania, takiego jak sprzedaż plonów, a także z uwagi na migrację ludzi w wieku produkcyjnym, niszczejącą infrastrukturę pochodzącą przeważnie z lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku oraz zły stan budynków użyteczności publicznej.
W obliczu bezrobocia liczy się każdy grosz, a domowy budżet można podreperować każdą pracą, choćby jednodniową. Dlatego alternatywą dla braku stałego zatrudnienia jest praca czasowa i sezonowa, a pracownicy najemni określani są słowem mardiczor. Są to osoby (przeważnie mężczyźni) wynajmujący się do krótkoterminowych zadań. W każdym większym mieście znajduje się uliczna nieformalna birża truda20, na której mardiczor zbierają się, czekając na pracodawców. Praca jest łatwiej dostępna w dużych miastach; mimo to w nich również powiększa się liczba obywateli zaliczanych do biedoty miejskiej – migrantów ekonomicznych przybywających do miast w celu poszukiwania pracy, zarabiających bardzo mało i żyjących na bardzo niskim poziomie ekonomicznym. Jak to na świecie bywa, mimo relatywnej dostępności pracy w miastach różnice społeczne są bardziej widoczne, a ubóstwo bardziej dotkliwe niż na wsiach.
Jednym z fenomenów gospodarczych Kirgistanu związanym z liberalizacją przepisów dotyczących handlu oraz ceł (Kirgistan jako jedyny kraj regionu należy do Światowej Organizacji Handlu) są wielkie bazary, których obecność bardzo pozytywnie wpływa na tworzenie miejsc pracy nieformalnej21. Pechowo się złożyło, że nasza wizyta na jednym z nich, bazarze Osz w Biszkeku, skończyła się niezbyt pomyślnie, bo jak się przekonaliśmy, targ okazał się nie tylko doskonałym miejscem dodatkowego zarobkowania dla miejscowych, ale też idealnym miejscem kradzieży i łapówkarstwa dla lokalnych funkcjonariuszy policji. O naszych przygodach na bazarze Osz przeczytacie już niebawem.

W drewnianej chacie robi się coraz cieplej i coraz weselej. Gospodarz co rusz dokłada do pieca kolejne wiązki drewna, a sąsiad napełnia samogonem kolejne kieliszki. Gospodyni wraz z nauczycielką przygotowują łazanki, główny składnik kolejnego, po sycącym rosole, dania na świąteczny stół. Na stolnicy umieszczonej na desce do prasowania kobiety wałkują ciasto, a potem wrzucają pocięte kawałki do kipiącego wrzątku. Gotowe łazanki układają na brzegu płaskiego talerza, a jego środek wypełniają gotowanym kurczakiem z cebulą. Potrawa okraszona zostaje tłuszczem i doskonale komponuje się z wódką. Oprócz niej do stołu podano popularny w Kirgistanie kurdak, czyli kawałki kurczaka z ziemniakami, smażone na maśle, podawane z surową cebulą i pietruszką. Sałatkę stanowiła ćwikła – buraki konserwowe w occie. By tradycji stało się zadość, po obiedzie przyszła kolej na herbatę oraz chleb z masłem i powidłami z malin i jagód. Bywa, że zamiast nich na kirgiskim stole pojawia się zguszczonka – bardzo słodkie, skondensowane mleko w puszce, popularne w Rosji. Zguszczonką polewa się pieczywo, podobnie jak masłem z orzeszków ziemnych smaruje tosty w krajach zachodnich.
Świąteczna kolacja przeciągnęła się aż do późnego wieczora, kiedy to przyjęcie nabrało dynamiki. Stół został wyniesiony, by zrobić miejsce na środku pokoju, a dywan zwinięty w rulon aż pod ścianę, by można było łatwo się obracać. Najlepszą tancerką okazała się Nastia, która podekscytowana gośćmi „z zagranicy” bardzo chętnie z nami się bawiła. Tańczyliśmy do rytmu kawałków współczesnej rosyjskiej muzyki pop, tak jak na prawdziwej rosyjskiej potańcówce.

 

 

Wydawnictwo Bernardinum Sp. z o.o. , ul. Bpa Dominika 11, 83-130 Pelplin

(+48) 58 531-64-81 - Dział Sprzedaży Książek i Prenumeraty czasopism